Jasne błękitne okna...
Miasto się smaży na wolnym słońcu. Za oknem rozgrzane latem, kłujące nieboskłon wieże Zamku...
Soczysta zieleń zniechęca do siedzenia w czterech ścianach.
A ja? Jak zwykle za biurkiem. Pracowicie wklepuję dane, odbieram telefony, przesyłam maile... A w tak zwanym "międzyczasie", kiedy wszystko na chwilę cichnie, uciekam tutaj. I zaglądam do blogów i staram się uzupełniać swój.
Miałam napisać o weekendzie. Byliśmy przecież z Mężonem na kolejnej masowej imprezce. Ale zaplanowałam, że wrzucę Wam od razu film ze sztucznymi ogniami, a tu - guzik. :/ Film ma 500 MB, a nie dozwolone 100 MB, więc muszę poczekać aż Rodzony Przyjaciel pomoże mi to cuś zmniejszyć... I wtedy wrzucę.
A teraz tylko napiszę. :)
Macie czasem takiego stetryczałego lenia? Jest impreza, WSZYSCY znajomi się wybierają, usilnie Was chcą wyciągnąć ze sobą, a Wy... patrzycie jedno na drugie, widzicie w swoich oczach "nie chce mi się" wypisane na czerwono, w trybie błagalnym i... węgorzowym sposobem próbujecie się wywinąć? No, my w każdym razie tak mieliśmy. W sumie, póki wyjście było oddalone w czasie, mieliśmy zaplanowane, że "na pewno pójdziemy", potem się to zmieniło w "chyba pójdziemy", a ostatecznie wyszło "zobaczymy" ;)
Jednakże w sobotę wieczorem, nagłym zrywem pod tytułem "nie chodzić będziemy po osiemdziesiątce" wskoczyliśmy w tramwaj i udaliśmy się nad Wisłę. Zabrałam aparat zdeterminowana do powiększenia zboru zdjęć fajerwerków, bo co do tego czy będę miała szansę zobaczyć co dzieje się na scenie, nie miałam żadnych wątpliwości :/. Dotarliśmy trochę nie z tej strony. Mijający nas pochód w odwrotnym kierunku uznaliśmy za efekt zmęczenia materiału wiankowymi trunkami. Okazało się, że wracali, bo ekipy porządkowe tak rozdzieliły wiślany wał, że aby przejść z jednej strony zamku na drugą trzeba było albo wybierać się wpław, albo okrążać Wawel z tej dłuższej strony. Był jeden telebim na TĄ stronę i w dodatku za krzakiem. Podążyliśmy więc za pochodem i dotarliśmy na miejsce mniej więcej właściwe :/ Bardziej mniej niż więcej, bo jakimś arcyciekawym sposobem znalazło się tam przed nami jakieś milion osób... Dżamiro już rozpoczął swoje pienia, więc postanowiliśmy jakoś się upchnąć w tym stadzie, żeby nasz wysiłek włożony w dotarcie nie poszedł na marne. Stado początkowo stawiało nam bardzo skuteczny opór, gdziekolwiek byśmy sie nie pchali. Aż w końcu wessało nas w siebie i efektywnie unieruchomiło. Tak na amen. Początkowo z Mężonem próbowaliśmy jeszcze zmienić miejsce stania, ale szybko okazało się, że to niemożliwe. Ani w tę ani we w tę. Spędziłam więc godzinę (koncert Dżamira + ognie) w pozycji na sardynkę w konserwie, na szczęście w miejscu, które przy dobrym wygięciu szyi pozwalało na spoglądanie na telebimy - w zależności od ruchu tłumu - prawy lub lewy. Mężon z racji wzrostu miał trochę lepiej... Mi raz czy dwa udało się nawet zobaczyć scenę, ale jakoś nie chciało mi wyjść z głowy, że to samo mogłabym oglądać dużo wygodniej na transmisji onetowej... Dżamiro oczywiście bisował. Ale na szczęście tylko raz i zaśpiewał tylko dwie piosenki. (Osobiście nic do niego nie mam, to tylko ta puszka była ciasna :/)
A potem były sztuczne ognie. Po doświadczeniach z Parady smoków byłam przygotowana na "niewiadomoco". Okazało się, że widowisko potrwało 10 minut i wszyscy ze zdziwieniem musieli przyjąć do wiadomości, że to koniec. Nawet baterii w aparacie wystarczyło na zrobienie filmu z całości i ... no zawiedziona jestem.
Pamiętam Wianki, które odbyły się dwa lata temu. To było show... Przedstawienie... Przeżycie... A tym razem zapchali widownię koncertem. Może i się widowni podobało. Ale ułamkowi procenta, który stanowiliśmy z Mężonem - nie do końca.
Miasto nadal się smaży. Ale wolę już tą smażalnię od gradobicia, które przeszło przez nie w poniedziałek...
Soczysta zieleń zniechęca do siedzenia w czterech ścianach.
A ja? Jak zwykle za biurkiem. Pracowicie wklepuję dane, odbieram telefony, przesyłam maile... A w tak zwanym "międzyczasie", kiedy wszystko na chwilę cichnie, uciekam tutaj. I zaglądam do blogów i staram się uzupełniać swój.
Miałam napisać o weekendzie. Byliśmy przecież z Mężonem na kolejnej masowej imprezce. Ale zaplanowałam, że wrzucę Wam od razu film ze sztucznymi ogniami, a tu - guzik. :/ Film ma 500 MB, a nie dozwolone 100 MB, więc muszę poczekać aż Rodzony Przyjaciel pomoże mi to cuś zmniejszyć... I wtedy wrzucę.
A teraz tylko napiszę. :)
Macie czasem takiego stetryczałego lenia? Jest impreza, WSZYSCY znajomi się wybierają, usilnie Was chcą wyciągnąć ze sobą, a Wy... patrzycie jedno na drugie, widzicie w swoich oczach "nie chce mi się" wypisane na czerwono, w trybie błagalnym i... węgorzowym sposobem próbujecie się wywinąć? No, my w każdym razie tak mieliśmy. W sumie, póki wyjście było oddalone w czasie, mieliśmy zaplanowane, że "na pewno pójdziemy", potem się to zmieniło w "chyba pójdziemy", a ostatecznie wyszło "zobaczymy" ;)
Jednakże w sobotę wieczorem, nagłym zrywem pod tytułem "nie chodzić będziemy po osiemdziesiątce" wskoczyliśmy w tramwaj i udaliśmy się nad Wisłę. Zabrałam aparat zdeterminowana do powiększenia zboru zdjęć fajerwerków, bo co do tego czy będę miała szansę zobaczyć co dzieje się na scenie, nie miałam żadnych wątpliwości :/. Dotarliśmy trochę nie z tej strony. Mijający nas pochód w odwrotnym kierunku uznaliśmy za efekt zmęczenia materiału wiankowymi trunkami. Okazało się, że wracali, bo ekipy porządkowe tak rozdzieliły wiślany wał, że aby przejść z jednej strony zamku na drugą trzeba było albo wybierać się wpław, albo okrążać Wawel z tej dłuższej strony. Był jeden telebim na TĄ stronę i w dodatku za krzakiem. Podążyliśmy więc za pochodem i dotarliśmy na miejsce mniej więcej właściwe :/ Bardziej mniej niż więcej, bo jakimś arcyciekawym sposobem znalazło się tam przed nami jakieś milion osób... Dżamiro już rozpoczął swoje pienia, więc postanowiliśmy jakoś się upchnąć w tym stadzie, żeby nasz wysiłek włożony w dotarcie nie poszedł na marne. Stado początkowo stawiało nam bardzo skuteczny opór, gdziekolwiek byśmy sie nie pchali. Aż w końcu wessało nas w siebie i efektywnie unieruchomiło. Tak na amen. Początkowo z Mężonem próbowaliśmy jeszcze zmienić miejsce stania, ale szybko okazało się, że to niemożliwe. Ani w tę ani we w tę. Spędziłam więc godzinę (koncert Dżamira + ognie) w pozycji na sardynkę w konserwie, na szczęście w miejscu, które przy dobrym wygięciu szyi pozwalało na spoglądanie na telebimy - w zależności od ruchu tłumu - prawy lub lewy. Mężon z racji wzrostu miał trochę lepiej... Mi raz czy dwa udało się nawet zobaczyć scenę, ale jakoś nie chciało mi wyjść z głowy, że to samo mogłabym oglądać dużo wygodniej na transmisji onetowej... Dżamiro oczywiście bisował. Ale na szczęście tylko raz i zaśpiewał tylko dwie piosenki. (Osobiście nic do niego nie mam, to tylko ta puszka była ciasna :/)
A potem były sztuczne ognie. Po doświadczeniach z Parady smoków byłam przygotowana na "niewiadomoco". Okazało się, że widowisko potrwało 10 minut i wszyscy ze zdziwieniem musieli przyjąć do wiadomości, że to koniec. Nawet baterii w aparacie wystarczyło na zrobienie filmu z całości i ... no zawiedziona jestem.
Pamiętam Wianki, które odbyły się dwa lata temu. To było show... Przedstawienie... Przeżycie... A tym razem zapchali widownię koncertem. Może i się widowni podobało. Ale ułamkowi procenta, który stanowiliśmy z Mężonem - nie do końca.
Miasto nadal się smaży. Ale wolę już tą smażalnię od gradobicia, które przeszło przez nie w poniedziałek...
Ja to bym mogła być nawet i makrelą w pomidorach :) byle by gdzieś z moim mężem wyjść sam na sam raz na jakiś czas, bo z dziećmi jest świetnie, no ale nie wszędzie zabrać je można, a od czasu do czasu trzeba się wyluzować:)
OdpowiedzUsuńA te fajerwerki, które masz w swoich fotkach to naprawdę takie wrażenie robią,że aż je mężowi pokazywałam :)
:) miło Cię u mnie widzieć. Wiesz, widziałam tam takie maluchy z Mamuśkami. I naprawdę cieszę się, że Ty swoich dzieci na coś takiego nie zabierasz. Kilkulatek w takim tłumie... A jakby się zgubił? Jeszcze nie mam dzieci, ale na taką myśl mam gęsią skórkę. Zapraszam częściej :)
OdpowiedzUsuńJeśli masz bloga, chętnie Cię poznam :)
I Ciebie znalazlam. Powolutku poznaje. Shirin
OdpowiedzUsuńWitaj Shirin :)Fajnie, że jestes :)
OdpowiedzUsuńHehe Karolina to ja Szarlota :)))
OdpowiedzUsuńa to się weź podpisuj nominalnie bo mi tu mięchasz :D A ja już popadłam w samozachwyt że tak dużo czytaczy mam :D:D
OdpowiedzUsuńOj nie marudź :) No to teraz już wiesz, że ja i tak i tak się podpisuję:)Zostało mi to z poprzedniego bloga, na którym nie byłam aż tak anonimowa :)
OdpowiedzUsuńAleżżż ja uwielbiam marudzić :) Nie zauważyłaś jeszcze? :) Ok. Do łepetynki wbite. ;) Ale możesz mi czasem przypominać :D najlepiej w takich pogaduchach ;))
OdpowiedzUsuńA ja tu widze babskie pogaduchy z Karolina;) Ja tez chce dziewczyny:)
OdpowiedzUsuńJa lenia na imprezy tez czasami mam... na samym koncu i tak zawsze wychodzi, ze idziemy (jesli nianke dla dzieciakow znajdziemy;).
Buziaki:*
A zapraszamy, czemu nie, bardzo kameralny klimacior, zaraz kawkę zaparzę :) Komu z mleczkiem?
OdpowiedzUsuńJa poprosze z mleczkiem i cukrem... moze przyniose kanapeczki?:)
OdpowiedzUsuńok, to ja ciacho na deser :)
OdpowiedzUsuńLody tez mam!:D
OdpowiedzUsuńbuhaha widzę ze to się drinkiem musi skończyć :))
OdpowiedzUsuń