Po wakacjach zostały już tylko wspomnienia... Mocno się wkręciłam w obowiązki w pracy i w domu i nawet nie wiem już kiedy mi minął pierwszy tydzień września. Wyjazd udał nam się połowicznie - nacieszyliśmy się sobą, oderwaliśmy się od obowiązków, odwiedziliśmy znajome miejsca - ale pogoda była kiepska. Z ośmiu dni, tylko trzy nadawały się do posiedzenia na plaży, a i ten trzeci nie był najcieplejszy - za to wietrzny... Wiatr towarzyszył nam zresztą podczas prawie całego pobytu - co na pewno cieszyło wind- i kitesurferów :)
Pięknie mi pozowali w czasie zachodu słońca :)
(nawet Mężon się załapał do zdjęcia:)
Nogi mamy wymoczone wszyscy. Codzienne kilometry spacerów, nieważne jaka była pogoda - bo szkoda było siedzieć w pokoju.
Nocne powroty z karaoke w pięknych okolicznościach przyrody :))
Dla ciekawych - nie, nikt z nas nie śpiewa ;), ale mieliśmy ulubiony bar przy molo, w którym występowali odważni - niezależnie, czy mieli głos i słuch :) Były też super gwiazdy - przyszła raz jedna Zośka i tak zaśpiewała "Sweet child of mine" Guns N' Roses, że aż wszystkim buty spadły. Niestety nie było takich wiele i dużo bąbelków trzeba było przerobić, żeby tam długo posiedzieć - nie dawaliśmy rady :))
Wycieczka do Helu. Statkiem - by obejrzeć statki ;) I oczywiście - by stanąć na samym końcu Polski. CJ na ten koniec Polski poszła tylko z Babcią i Mężonem, ja wolałam z Tatuniem obejrzeć port po raz kolejny. Potem poprzeciskaliśmy się wszyscy w tłumie między straganami z pamiątkami, obejrzeliśmy gołego Posejdona, który pojawił się tam niedawno i piękną bursztynową latarnię morską, Jęknęliśmy, gdy zobaczyliśmy kolejkę do "To Tu" (fajna smażalnia) i busikiem popędziliśmy do Jastarni.
(goły Posejdon)
Chatka Rybacka przerobiona na restaurację - ciężko było o zdjęcia w dzikim tłumie.
Na szczęście były inne miejsca:
Ech te malownicze chmurzyska nad portem i molo. Szkoda, że wciąż nam towarzyszyły i szkoda, że często przepuszczały deszcz... Ale chociaż na zdjęciach prezentowały się nieźle ;)
W związku z pogodą, często nas gościła nasza ulubiona kawiarnia: "Capuccino Cafe", której specjalnością są bezy. Wielkie i pyszne bezy. Dobrze, że nie byliśmy tam dłużej, bo aż żal było tam nie wstąpić i nie wciągnąć czegoś pysznego do kawy - i chyba wróciłabym bardziej rubensowska niż bym chciała... Na szczęście cena też nie była niziutka - 19 zł samo ciacho, co trochę ostudziło moje zapędy ;) Ale bardzo bardzo wam polecam, jeśli się gdzieś w jej pobliże zapuścicie... mniam.
Ogólnie ceny nad morzem są różne. Czytałam przed wyjazdem o "paragonach grozy", ale może przez to, że mieszkam w K. niewiele już mnie dziwi. Lokale są różne i różne mają ceny. I można zjeść obiad - zupa+drugie+kompot za 30 zł w tzw. jadłodajniach "Jak u mamy", można też sam żurek za 19 zł...
Przepyszne ryby mają w smażalni "Rybak", ale obiad dla pięciu osób będzie kosztował około 300 zł, nie 100. Zależy gdzie się pójdzie. Można zjeść "gofera z cukierem" za 6 zł, a można i takiego "ze wszystkim" za 24. U nas gofr "ze wszystkim" (no, prawie ;)) jest obowiązkowym punktem programu, dobrze, że CJ jak go zjadła, oznajmiła dobitnie z przejedzoną miną - "następny za rok!" :D
Za to zdjęcia chciała wszędzie i ze wszystkim, mamy więc pokaźną kolekcję, będzie z czym wracać do wspomnień.
(kiedy nie widziała też robiłam jej zdjęcia ;))
Powrót był tak właściwie wyczekiwany. Mimo, że nie uśmiechała nam się jazda - (droga nad morze - 10h. Autostrada w wiecznym remoncie, potem postój na dojazdówce do Jastarni, bo przyleciał helikopter do rodzącej kobiety i wylądował sobie przed nami... ), to zimno i deszcz zapowiadane od poniedziałku skutecznie nas zniechęciły do dłuższego pobytu. Powrót niestety zajął nam podobną ilość czasu. Rodzice pojechali od nas do domu we wtorek, a ja zaczęłam walkę z praniem. Kolejne dni minęły nam leniwie przy akompaniamencie padającego deszczu na kompletowaniu przyborów szkolnych, przeszukiwaniu szaf (gdzieś tu miałaś białą bluzkę, na pewno... ;))
Aż przyszedł poniedziałek i wróciliśmy do pracy.
A we środę - CJ zaczęła szkołę - siódmą klasę. Zmienili jej wychowawcę, doszły nowe przedmioty - w tym drugi język (hiszpański). Osłodą jest zapowiedź zielonej szkoły na początku października (oby nie było lockdownu). Mam nadzieję, ze poradzi sobie jak do tej pory. Choć nie cisnę jej bardzo - ona sama lepiej się czuje przygotowana do zajęć i bez wiszącej nad głową poprawki niż odwrotnie. Oby jej tak zostało :)
Dobra, dość, bo uśniecie, miłego weekendu!
Wcale nie zazdroszczę CJ hiszpańskiego, wcale!
OdpowiedzUsuńBuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuuu....!!!!!
;))) :* Love
Noelu, ale Ty też możesz przecież po hiszpańsku ;) Ja wiem że bez szkoły to dużo więcej zachodu, ale się da, nie? :**
UsuńPewnie! I powiem ci, że powoli dojrzewam do decyzji by uczyć się poważniej. Póki co jednak mam postawione inne cele. Chce na przykład podszkolić się w końcu w angielskim, bo nieużywany wyparował bardzo. A potem... kto wie? :D
UsuńJa nie wiem jakim cudem zrobila sie polowa wrzesnia!!! :D
OdpowiedzUsuńWspolczuje kiepskiej pogody na urlopie, ale i tak wycisneliscie z niego, co najlepsze. :) Nam za to, na ostatni letni wyjazd, pogoda zrobila choc raz mila niespodzianke. ;)
Agatko, mało, że połowa, już koniec jest ;) Już o urlopie zdążyłam zapomnieć ...
Usuń