Posty

Wyświetlanie postów z październik, 2010

Nic z tego.

Bańka mydlana

jest nietrwała i delikatna. Szybko pęka i zostaje po niej mokry ślad. Takie właśnie ostatnio są moje marzenia. Pryskają jak mydlane bańki, pozostawiając mokre ślady na moich policzkach. Właściciele mieszkania oczywiście nie zgodzili się na zaproponowaną przez nas kwotę. Mamy szansę najwyżej na 2-3 tysiące. ALEEEEE.... Wczoraj był u nas doradca finansowy. Dzisiaj mamy dostać informacje jaki maksymalny kredyt możemy uzyskać. Piłka ciągle w grze...

Aaaaa..............

Znalazłam mieszkanie. Piękne. Przestronne. Od razu chciałam w nim zamieszkać... Ciągle mam je przed oczami. Nawet widoki z okna.  Ale możemy dać za nie tylko określoną kwotę (szitttt zdolność kredytowa, która zmienia się jak w kalejdoskopie)... A właściciele spodziewają się więcej. Do jutra mają się zastanowić nad naszą ofertą. Sprzedają to mieszkanie już półtora roku więc mam jakąś niewielką nadzieję... Szlag.... Nic mi się nie chce. Deszcz pada. Zimno. Źle.

Drewniana...

Czuję się trochę jak Pinokio… Bo trochę to takie oszukane… Miało być inaczej. W bajkach opisują miłość po grób, a nie ciężką harówę o utrzymanie związku. Cóż, życie to nie bajka… Ale nie poddaję się – bo przecież najgorszy jest ten siódmy rok, a potem ma być lepiej. I dzisiaj właśnie zaczynamy ten siódmy rok. (Od sześciu ze sobą mieszkamy) Raz było lepiej, raz gorzej. „Docieranie się” nie jest najprostszą sprawą.  Wierzę, ze damy radę. Rozmawiamy, staramy się poświęcać sobie jak najwięcej czasu.  Dziękuję, za wszystkie wasze komentarze. Z każdego wzięłam coś dla siebie.  Biegniemy dzisiaj oglądać dwa mieszkania. Może jak mocno uwikłam się w to załatwianie kredytu, w remonty, urządzanie mieszkania, będzie mniej czasu na zastanawianie się i wymyślanie głupot.  Nie ma książąt z bajki, nie ma idealnych związków.  Naiwne dziewczynki nie powinny istnieć… Tą we mnie właśnie spakowałam i wywaliłam za drzwi. Choć sądziłam że już dawno odeszła – widoczn

Kłopoty jeden za drugim...

Obraz
Kłopot z mieszkaniem, to nic... Długo się zbierałam, żeby wreszcie napisać ten post... Nie wiem jak się do niego zabrać, a bardzo mi zależy na uporządkowaniu myśli... W związku zdarzają się zakręty. Mniejsze i większe, czasem na takim wirażu można sobie wybić zęby, czasem wyjechać na nową, prostszą drogę, która prowadzi wygodnie... aż do następnego zakrętu... Czasami jednak skręt prowadzi nas na szlaban z końcem drogi i stromym urwiskiem tuż za nim. Nie wiem, w którym miejscu jestem teraz. Zakręt ciągnie się i ciągnie. W dodatku po wertepach... Drażnią mnie tłumaczenia problemu typu:"póki nie było Juli, było inaczej". Oczywiście, że było. Oczywiście, ze miałam dla niego więcej czasu, więcej sił wieczorem. Ale z tym należało się liczyć, gdy zapragnęliśmy dziecka. Bo przecież pragnęliśmy go obydwoje... Wracamy z pracy późno, ja wcześniej, Mężon jakąś godzinę - dwie później (18- 19). Jemy "obiadokolację", chwila oddechu, odgruzowywanie mieszkania, kąpanie Jul