Krok za krokiem, kwieciście...

 Czas płynie jak zwariowany. Ani się nie obejrzałam, jak jest już połowa marca. Za chwilę się okaże, że za późno sieję rzeżuchę na Wielkanoc...

W przyrodzie pomału wszystko zaczyna wyłazić spod ziemi. Przy stajni, gdzie CJ jeździ konno pojawiły się już przebiśniegi, w ogródkach przy blokach kwiecą się już pierwsze prymulki. Ale mam ciągle wrażenie, że w zeszłym roku było już o tej porze dużo bardziej zielono.

(chyba na pocieszenie zakwitł mi grudnik, świrus, którego uratowałam z Biedronki, przed całkowitym zasuszeniem ;))

Cały zeszły tydzień przesiedziałam na L4. Posłuchałam Pani, do której chodziłam na zabiegi rehabilitacyjne, i która  pokazała mi palcem swoją dłoń i powiedziała: "O TU, TU mi kaktus wyrośnie jak się pani cokolwiek poprawi jak nie będzie pani odpoczywać, tylko biegać do pracy". Odpuściłam. Poszłam do lekarza, pani doktor popatrzyła na mnie jakoś dziwnie, jak jej powiedziałam, że już pięć zabiegów, a ja nadal w pracy...  Przestałam sobie tłumaczyć, że przecież mam siedzącą pracę i wcale tyle nie chodzę. Zległam na tydzień na kanapie ze stopą na poduszce i czytałam. Nooo dobra, zdarzyło mi się wyjść na jakieś zakupy... i z CJ do fizjoterapeuty... i z CJ na konie... No i może zrobić małe tornado sprzątające w domu... Ale ja nie umiem tak całkiem NIE CHODZIĆ - no bo jak??

Z Panią rehabilitantką pożegnałam się w poniedziałek, oczywiście wróciłam już do pracy, bo siłaczka we mnie buntuje się konkretnie. Na szczęście jest poprawa, chodzę już normalnie, co jeszcze dwa tygodnie temu nie było w ogóle możliwe. Czuję jeszcze ból, ale to na pewno "rozchodzę" ;). Mam przecież w planach długie spacery z CJ, żeby spalić trochę sadełka, więc wszelkie dolegliwości idźcie już w pierony, proszę!


W zeszłym tygodniu wypadły mi też imieniny. Mężon się postarał i wykopał gdzieś moje ukochane frezje. Podziałały jak słońce, które rozświetliło moje najczarniejsze myśli. Jakoś się wygrzebałam z przesileniowego dołka i znów wzięłam do roboty. To najlepsza metoda na nawał złych informacji, który wciąż zewsząd zalewa.

Nie tracę nadziei, że ten człowiek się w końcu opamięta. Albo, że ktoś go do tego zmusi. I choć drżę cała i nosi mnie, odkąd pociski zniszczyły poligon przy granicy, tak blisko mojego rodzinnego miasta, to mam wciąż nadzieję. 
I wbrew wszystkiemu zaplanowałam super wyjście w przyszłą sobotę, na urodziny mojego Tatunia. I tort mu upiekę, a co. Staramy się żyć, jak najpełniej. 

Komentarze

  1. O ! I kaktus Ci zakwitł !? A może to nie jest grudnik, tylko kaktus wielkanocny ? Trzymaj się i nie daj się ... Wracaj do zdrowia !!! Zobaczysz, jeszcze będzie pięknie !!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może, nie zdziwię się, jak znajdę pod nim kurczaka ;) Dzięki za nadzieję :*

      Usuń

Prześlij komentarz

Zbieram dobre słowa ;)

Popularne posty z tego bloga

Rozprawa z przeszłością

Jeszcze tydzień, dam radę, na pewno ;)

Wakacyjnie - niekoniecznie