Dzień dwudziesty pierwszy

Oczy otwierają się, chociaż tego nie chcę... Fosforyzująca tarcza zegarka przeraża sny, które uciekają gdzie pieprz rośnie... Pozostaje po nich tylko pyłek żalu, boleśnie rozsypujący się po zmiętej pościeli. Powoli unoszę głowę, szyja chcąc nie chcąc podąża za nią, podrywa do góry ramiona. Plecy z niesmakiem zmęczenia opierają ciężar na pośladkach. Pozycja dzienna zastępuje pozycję nocną.

Jeszcze ostatni ruch, by dobić kołaczące się po głowie myśli, kuszące żeby znowu zasnąć - odsuwam kołdrę i stawiam nogi na zimnej podłodze. Poranek dnia kolejnego. Właściwie nie poranek, środek nocy, bo żeby zobaczyć cokolwiek muszę sięgnąć po włącznik lampki. Światło nieznośnie gryzie zaspane powieki. Odwracam się i po zimnej podłodze kołyszę ciało do łazienki...

Twarz w lustrze niekoniecznie własna, jeszcze zmieniona przez marzenia. Nie otwierając oczu zmywam ją zimną wodą i przywracam zwyczajną szarość, by potem z namaszczeniem nanieść sztuczne kolory codzienności. Biała warstwa kremu wchłania się niemożliwie powoli. Przeczekując to bierne wysychanie, żłobię czarną kreskę w powiece. Fluid obejmuje moją skórę lepkimi palcami, zespala się z nią, matowieje... Jeszcze tylko połyskujący cień i przeczesanie rzęs, idiotycznie podwijających się w górę.

Gorzka herbata, podsunięta na dzień dobry, parzy w usta. Warstwa ubrań szczelnie opatula niechętne ciało i po chwili miasto wyciąga mnie chłodnym powiewem z ciepłego kokonu w czerń...

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozprawa z przeszłością

Jeszcze tydzień, dam radę, na pewno ;)

Wakacyjnie - niekoniecznie