Tańcząc na cienkiej linie.



Luty chyba już na zawsze zostanie miesiącem, który należy po prostu przetrwać. Nie zastanawiać się nad tym, jak grubą skorupą się obrasta na ten czas, nie zwracać uwagi na to, co wypada, a czego nie. Przetrwać.

Minęło już siedem lat. To nie tak, że ciągle jest tak samo, że świruję z bólu. Czas wprawdzie żadnych ran nie wyleczył, ale mój instynkt samozachowawczy podpowiada mi, jak przetrwać najgorsze dni.

Źle sypiam ostatnio, męczę się przed zaśnięciem przewracając się z boku na bok. Czytam więc - do oporu, aż powieki zrobią się ciężkie, a piasek pod nimi zaczyna szczypać oczy. Czytam jakieś nieprawdopodobne historie, wpadam w akcję, która potem miesza mi w snach. Odrealniam wspomnienia. Dni rozpływają się w przeszłość, skupienie na pojedynczych krótkich chwilach zmienia je w znośny ciąg. Tak łatwiej.

I nerwy mam rozstrojone. Szarpię się z nimi łapiąc głęboki oddech. W myślach liczę do dziesięciu. Dwudziestu. Do setki. Jakiś dziwny strach szepcze mi z tyłu głowy, że coś jest nie tak, że coś może się stać. Jak gdyby organizm zapamiętał dawny stres i wciąż go odtwarzał na nowo. Akurat teraz.

Rok w rok.

Przeczekuję wiatr, deszcz. Byle do wiosny.

Na szczęście moje dziecko już wróciło. Promień słońca i lina holownicza w jednym. Stabilizator uczuć, kontrolowany chaos. Trwam.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rozprawa z przeszłością

Jeszcze tydzień, dam radę, na pewno ;)

Wakacyjnie - niekoniecznie