Jak o mały figiel nie zostałam nauczycielką ;)
I pomyśleć tylko... Że mogłam dzisiaj stać w szeregach belferskiego składu, w którejś mniejszej lub większej szkółce... Patrząc, jak młodzież - cokolwiek by nie mówiła poza budynkiem szkoły - radośnie wita kolegów/koleżanki z klasy i obmyśla chytry plan: jak w tym roku dobrać się do nauczycieli... (Albo MY albo ONI ;)) ...
Mogłam siedzieć z nosem w papierach, obmyślając tematy lekcji, przygotowując listę lektur, plan powtórek, konspekty... Uzupełniać dziennik nazwiskami... Mogłam przez dziewięć miesięcy w roku żyć rozkrzyczanymi przerwami - od dzwonka do dzwonka. Moimi problemami mogły być problemy gimnazjalistów i przerażonych dorosłością maturzystów. Mogłam taszczyć co dzień kilogramy klasówek i zeszytów do sprawdzenia, organizować "kółko ortograficzne" może literackie... Brać udział w tworzeniu szkolnej gazetki i szlifować talenty na akademie...
Mogłam z uśmiechem czytać pierwsze wiersze "świetnie zapowiadających się poetek i poetów", podtykać co ciekawsze lektury prymusom, żeby się nie nudzili... Wysłuchiwać codziennie dlaczego ktoś się spóźnił, zapomniał zeszytu/zadania/książki... Mogłam zdzierać gardło próbując uciszyć towarzystwo... Wyciągać odpowiedzi dłuższe niż "tak", "nie" i drążyć temat pt. co rozumieją pod słowem "fajne". Mogłam męczyć pytaniami w stylu "co autor miał na myśli"... Zabierać ściągi na wypracowaniach, czerwonym długopisem wpisywać oceny...
Mogłam... Ale nie wiem czy koniecznie chciałam. Przeszłam szybkim krokiem przez szkolną praktykę. Pokochałam dzieciaki w podstawówce, z wielką ulgą pożegnałam gimnazjalistów i byłam pod wrażeniem klas licealnych. Przez tych kilka miesięcy, które spędziłam z tablicą za plecami zamiast przed oczami, dowiedziałam się bardzo dużo o nauczycielskiej pracy ale też przede wszystkim o ... sobie.
Dla poszanowania pracy nauczyciela każdy przynajmniej raz powinien stanąć po tej drugiej stronie biurka i poczuć wlepione w siebie 30 par oczu... Przynajmniej raz powinien pomylić się w czytaniu nazwiska z dziennika i zostać wyśmianym. Przynajmniej raz doświadczyć jak to jest kompletnie nie móc zapanować nad klasą... Pojechać na szkolną wycieczkę, by zrozumieć, co znaczy "mieć odmienne zdanie", a potem szukać zagubionych delikwentów i odchodzić od zmysłów, czy nic im się nie stało...
Warto. Uświadomiłam sobie, jaki to stres pracować za katedrą... Okazało się, że człowiek może nie wiedzieć jak się nazywa po czterech godzinach pracy, a po siedmiu lekcjach dziennie przez cztery dni może natychmiast potrzebować zwolnienia lekarskiego. I że struny głosowe też mają swój poziom wytrzymałości... a dyżur na przerwie wymaga przeszkolenia survivalowego. I że nie jest mądre zebranie zeszytów dwóch klas na raz do poprawy, jeśli nie chodzi się na siłownię co najmniej dwa razy w tygodniu... I przede wszystkim - że TA PRACA nie kończy się po opuszczeniu szkolnych murów, tylko dużo, dużo później - po tym, jak już człowiek porządnie przygotuje się na następny dzień, żeby móc odpowiedzieć na wszystkie pytania zaczynające się od: "jak", "czy", "które", "gdzie", "kiedy", "dlaczego"... I wszystkie inne też.
Nie od razu się poddałam. Po przyjeździe do K. szukałam pracy w zawodzie. Bo tak właściwie, to ja lubię wyzwania ;) Ale nie wyszło. NIGDZIE nie było miejsca dla nowych polonistów. Pomyliłam kierunki, powinnam studiować angielski ;)
Minęły cztery lata od zakończenia studiów, a ja? Siedzę w cichym, spokojnym biurze i zamiast dziennika wypełniam raporty :) Czy żałuję? Może czasem, tych słodkich maluchów w podstawówce :) I bardzo dorosłych maturzystów, z którymi można było gadać i gadać i gadać.... :) Ale lubię swoją pracę. I myślę, że to nie był taki zły wybór...
Mogłam siedzieć z nosem w papierach, obmyślając tematy lekcji, przygotowując listę lektur, plan powtórek, konspekty... Uzupełniać dziennik nazwiskami... Mogłam przez dziewięć miesięcy w roku żyć rozkrzyczanymi przerwami - od dzwonka do dzwonka. Moimi problemami mogły być problemy gimnazjalistów i przerażonych dorosłością maturzystów. Mogłam taszczyć co dzień kilogramy klasówek i zeszytów do sprawdzenia, organizować "kółko ortograficzne" może literackie... Brać udział w tworzeniu szkolnej gazetki i szlifować talenty na akademie...
Mogłam z uśmiechem czytać pierwsze wiersze "świetnie zapowiadających się poetek i poetów", podtykać co ciekawsze lektury prymusom, żeby się nie nudzili... Wysłuchiwać codziennie dlaczego ktoś się spóźnił, zapomniał zeszytu/zadania/książki... Mogłam zdzierać gardło próbując uciszyć towarzystwo... Wyciągać odpowiedzi dłuższe niż "tak", "nie" i drążyć temat pt. co rozumieją pod słowem "fajne". Mogłam męczyć pytaniami w stylu "co autor miał na myśli"... Zabierać ściągi na wypracowaniach, czerwonym długopisem wpisywać oceny...
Mogłam... Ale nie wiem czy koniecznie chciałam. Przeszłam szybkim krokiem przez szkolną praktykę. Pokochałam dzieciaki w podstawówce, z wielką ulgą pożegnałam gimnazjalistów i byłam pod wrażeniem klas licealnych. Przez tych kilka miesięcy, które spędziłam z tablicą za plecami zamiast przed oczami, dowiedziałam się bardzo dużo o nauczycielskiej pracy ale też przede wszystkim o ... sobie.
Dla poszanowania pracy nauczyciela każdy przynajmniej raz powinien stanąć po tej drugiej stronie biurka i poczuć wlepione w siebie 30 par oczu... Przynajmniej raz powinien pomylić się w czytaniu nazwiska z dziennika i zostać wyśmianym. Przynajmniej raz doświadczyć jak to jest kompletnie nie móc zapanować nad klasą... Pojechać na szkolną wycieczkę, by zrozumieć, co znaczy "mieć odmienne zdanie", a potem szukać zagubionych delikwentów i odchodzić od zmysłów, czy nic im się nie stało...
Warto. Uświadomiłam sobie, jaki to stres pracować za katedrą... Okazało się, że człowiek może nie wiedzieć jak się nazywa po czterech godzinach pracy, a po siedmiu lekcjach dziennie przez cztery dni może natychmiast potrzebować zwolnienia lekarskiego. I że struny głosowe też mają swój poziom wytrzymałości... a dyżur na przerwie wymaga przeszkolenia survivalowego. I że nie jest mądre zebranie zeszytów dwóch klas na raz do poprawy, jeśli nie chodzi się na siłownię co najmniej dwa razy w tygodniu... I przede wszystkim - że TA PRACA nie kończy się po opuszczeniu szkolnych murów, tylko dużo, dużo później - po tym, jak już człowiek porządnie przygotuje się na następny dzień, żeby móc odpowiedzieć na wszystkie pytania zaczynające się od: "jak", "czy", "które", "gdzie", "kiedy", "dlaczego"... I wszystkie inne też.
Nie od razu się poddałam. Po przyjeździe do K. szukałam pracy w zawodzie. Bo tak właściwie, to ja lubię wyzwania ;) Ale nie wyszło. NIGDZIE nie było miejsca dla nowych polonistów. Pomyliłam kierunki, powinnam studiować angielski ;)
Minęły cztery lata od zakończenia studiów, a ja? Siedzę w cichym, spokojnym biurze i zamiast dziennika wypełniam raporty :) Czy żałuję? Może czasem, tych słodkich maluchów w podstawówce :) I bardzo dorosłych maturzystów, z którymi można było gadać i gadać i gadać.... :) Ale lubię swoją pracę. I myślę, że to nie był taki zły wybór...
naprawda nie chcialabys byc znowu belfrem, ja poczulam tutaj malutka nutke sentymentu...wg mnie uczyc naszego jezyka to chyba i tak najpiekniejszy przedmiot w szkole(jeszcze historia).
OdpowiedzUsuńnieeeee.. czasem tylko mnie takie cuś nawiedza ;) pouczę swojego malucha, jak będzie - i starczy ;)
OdpowiedzUsuńKocham Cie czytac!!! I wcale sie nie podlizuje, tylko pisze to za reka na sercu... i uwielbialam jezyk polski (tylko dlaczego robie tyle bykow orograficznych i stylistycznych?) i zaszczytem byloby dla mnie miec Cie za nauczycielke:))) Lekcje musialy byc boskie!:)
OdpowiedzUsuńBoszzzz Cytryno nie szalej :D
OdpowiedzUsuńHa! Znalazłam Cię w końcu :)
OdpowiedzUsuńSama myślałam w ogólniaku o filologii polskiej, ale jakoś nie wyszło. Chociaż lubię czytać, to przerażały mnie opowieści mojej wychowawczyni (polonistki) o tym jak ślęczała w czytelniach do zamknięcia... No i zamiast na filologii wylądowałam na finansach i bankowości, ale chyba nie żałuję...
A tak jeszcze do tematu... Doskonale wiem, jak to jest pracować z dzieciakami małymi i młodzieżą w wieku do 15 lat, jeździłam na kolonie jako wychowawca dwa lata z rzędu, to co się tam działo... Zawrót głowy ;) Pilnowanie, tłumaczenie, organizowanie czasu, łagodzenie konfliktów, pocieszanie. Prawdziwa szkoła życia :) W tym roku też bym pewnie pojechała, gdyby nie Daniel i jego choroba...
Heh... Dziś ja się rozpisałam strasznie, przepraszam że to wszystko takie chaotyczne.
Pozdrawiam cieplutko! :)
A witam serdecznie :D Fajnie, że jesteś :)i nie przepraszać mi tu tylko gadać ile wlezie ;)
OdpowiedzUsuń